Method-Man - 4:21 The Day After (2006) - Recenzja

Różne przydatne informacje oraz wiele artykułów o konopi.
Awatar użytkownika
Rychu
Gibony
Gibony
Posty: 11
Rejestracja: 10 lut 2010, o 23:17

Method-Man - 4:21 The Day After (2006) - Recenzja

Post autor: Rychu »

Na tą płytę czekał każdy fan produkcji spod szyldu Wu. Method swoją ostatnią płytą długogrającą "Tical 0: The Prequel" po prostu rozczarował. Tym bardziej oczekiwania w stosunku do najnowszej, szumnie zapowiadanej produkcji były naprawdę wysokie. Czy słusznie?

Intro sugeruje, że mamy do czynienia z brudnymi, chorymi produkcjami rodem ze złotych lat żołnierzy Shaolin. Już w prologu MEF daje nam próbkę swoich nieprzeciętnych przenośni: "And if Def Jam is deaf, start reading my lips". Jednak pomimo tego, że Method Man ostatnio dawał do zrozumienia, iż nie jest zadowolony ze współpracy ze swą wytwórnią, płytka została wydana przez Def Jam. Zaraz po intro czeka na nas wielka niespodzianka. Zamiast brudnego Wu-Tangowego brzmienia do naszych uszu docierają dźwięki mainstreamowego Boga producentów ostatnich lat - Scotta Storcha. Johnny Blaze na szczęście jest na tyle elastycznym raperem, że nawet na tak słodkich produkcjach brzmi rewelacyjnie. W kawałku zatytułowanym "Is it me" słuchać żal, jaki pozostawiły w świadomości leadera Wu-Tang Clanu nieprzychylne recenzje krytyków oraz słaba sprzedaż jego ostatniego "dzieła" ('These critics saw the train for brains and must off missed it/ If they ain't got the shit, they'll never get it). Gdy włączyłem trzeci track zakręciła mi się łezka w oku i poczułem się tak, jakbym wrócił do czasów LP Method Mana, który nagrał razem z szalonym Funk Doc'iem "The Blackout". Produkcja brzmi jednak przeciętnie, jak drugorzędny bit Sermona, którego miał nigdy nie wykorzystać. Wyprodukowany przez Havoca z Mobb Deep "Somebody Done Fucked Up" przenosi nas gdzieś w okolice QueensBridge. Typowy nowojorski bit, oparty na stringowym loopie i chorej trąbce brzmi tak jakby został wyprodukowany specjalnie pod chrypiący wokal MEFa. W refrenie znowu na wierzch wypływają emocje, jakie wywołują w raperze krytycy "Quick to tell these critics, eat a di-dick". Następny kawałek jest naprawdę chory za sprawą niesamowicie klimatycznego bitu Kwame'a (sprawdźcie ten refren!). Kawałek jest czymś w stylu rozliczenia z tymi, którzy twierdzili, iż Wu-Tang jest dla dzieci (a dobrze pamiętamy te banalne opinie). MEF dosłownie płynie po tym bicie, wraz z Kwame'm mogliby spokojnie nagrać cały krążek. "Dirty Mef" to wspólny joint dwóch najbardziej charyzmatycznych wyznawców szkoły Shaolin. Słuchając świetnego bitu Mathematicsa i Ericka Sermona człowiek sam zaczyna kiwać głową. Nieżyjący już ODB i MEF udowadniają, że Wu-Tang wciąż jest świetniej w formie. Chemia tego numeru najwyraźniej emanuje w rapowanym na zmianę przez obu panów refrenie. Bit do tracka "4:20" jest naprawdę ciężki i wielu z was na pewno po kilku pętlach skieruje swój wskazujący palec w stronę przycisku Forward. Warto jednak przesłuchać ten numer ze względu na ciekawy flow Streetlife'a, który udziela się gościnnie w kawałku, oraz niektóre z linijek Method Mana ("Lots of asses to kick, wish I had a bigger foot"). Na pewno dacie się przekonać do przejażdżki z MEFem w kawałku, w którym wokalnie wspomaga go Ginuwine pt. "Let's Ride". Świetny bit Mr Portera (who is that guy?) podchodzący bardziej pod gatunek R&B niż rap raz nawijka rapera o relacjach damsko-męskich okazała się świetnym pomysłem (czytaj: ten kawałek na pewno będzie stałym bywalcem klubów, w których gra się czarną muzykę). To numer, który włączasz po przyjściu do domu z pracy lub wybierając się w daleką podróż samochodem. "The Glide". Jeden z moich faworytów na LP. Chore sample RZA Rectora, charakterystyczna dla niego "podwójna" stopa i niesamowity flow U-Goda, Reakwona oraz świetny refren wykonany przez dawno nie słyszanego LA The Darkmana. To perełka, która wkręca się dopiero po kilkakrotnym przesłuchaniu. Na "Got to have it" wyprodukowanym przez Sermona MEF puszcza wodze fantazji i wymienia nam enumeratywnie rzeczy, które koniecznie muszą kiedyś znaleźć się w jego posiadaniu. Bujanie w obłokach od zawsze towarzyszyło raperom, w wykonaniu MEFa jest pozbawione przesady i całkiem strawne. "Say" z zsamplowaną Lauryn Hill to kolejna klubowy hit, który zapewne jeszcze nieraz będziemy mieli okazję usłyszeć, a zarazem najdojrzalszy i najbogatszy lirycznie utwór z całej płyty. Method narzeka na stacje radiowe, które puszczają non stop komercyjny hip-pop i zamiast krzewienia wartości w kulturze hiphopowej, zajmują się spekulowaniem. Słuchając tego numeru ma się wrażenie, że jest to ukryty dis na Pół Dolara (kontakty z policją, pokazywanie swoich ulic na DVD, 'come on man' wyplute w konwencji 50 Centa). Świetny bit, ponownie wyprodukowany przez bardziej kreatywną część dwuosobowego legendarnego składu EPMD. MEF płynnie przechodzi do kolaboracji z Fat Joe i Styles P w kawałku "Ya'meen". Tak naprawdę wyprodukowany przez The Charman of the Boards track jest tematyczną kontynuacją poprzedniego numeru. Nie można przejść obojętnie obok lepszej niż zwykle nawijki Fat Joe, który stwierdza, iż nie ma co tracić czasu na poświęcanie numerów rapowym hatersom, lepiej iść do przodu i pisać o ważniejszych sprawach (You know that haters diss you/Let's deal with bigger issues). Gruby Joe kończy pozytywnie, przysięgając, iż on i MEF przywrócą dawny blask zniszczonemu przez wydarzenia ostatnich lat "miastu z cegły". "Konichiwa Bitches" niestety nie zachwyca. RZA wyprodukował naprawdę przeciętny bit do tego kawałka, pianino na pewno skojarzy wam się z "Shadowboxin'" z pierwszej płyty GZA, zresztą wykonanego wraz z Method Manem. Słuchamy kilku wersów i bez żalu przechodzimy do "Everything". Mathematics wyprodukował bit w stylu dawnego Wu. MEF wspomagany przez Streetlife i mojego ulubionego członka Wu-Tang Clanu Inspectora Decka tworzą klimat jak za czasów "36 Chambers:Enter the Wu-Tang". Polecam. "Walk on" to pozycja dla chwalących sobie połączenie hip-hop'owego bitu z twardym, gitarowym riffem. Dziwię się, że MEF zmarnował wokal rapującego z nim Redmana do właśnie tego bitu wyprodukowanego przez Versatile. Bez rewelacji, toteż bez dłuższego komentarza. "Presidential MC's" to chore gówno, wyprodukowane przez lidera Gravediggaz, w które off-bitowe flow Method Mana wkomponowuje się niesamowicie. Kawałek wspomaga Reakwon, który najwyraźniej jest w formie, nie napiszę że "ukradł" ten bit MEF'owi, ale jego rap trzyma przynajmniej jego poziom. Trzecia zwrotka to niespodzianka, mamy okazję usłyszeć RZA, który brzmi jakby wypalił całą uncję Chronica, do którego zresztą pije w numerze. Gratka dla fanów brudnego brzmienia legendarnej grupy nowojorskiej sceny. "4 eva" to ciekawy numer, który Method Man stworzył razem z Megan Rochell, która świetnie zaśpiewała w refrenie. Kawałek nad zwyczaj ciepły i pozytywny. Jeśli macie ochotę przytulić się do waszej kochanej, a znudził wam się Marvin Gay czy LL Cool J, to jest właśnie ta pozycja, którą urzekniecie swoją drugą połówkę.

Podsumowując, MEF wypuszczając tak bogato brzmiący krążek wybronił się z zarzutów "wypalenia się". Ostatnie dokonania jednego z najlepiej plujących raperów na świecie rozczarowały. Tym albumem udowodnił jednak, że starzejący się lider Wu-Tang Clanu wciąż ma wiele do powiedzenia w rap grze. Po przesłuchaniu można śmiało powiedzieć, że Method Man wraca. Wraca w blasku reflektorów
ODPOWIEDZ